poniedziałek, 2 lipca 2012

Podsumowanie weekendu.

Dziwnie było pójść po ponad miesiącu do szkoły... zobaczyć stare-odświeżone mury i te mordy przebrzydłe... Ale no cóż. Ważne, że cholerna matura zdana! Hell yeah! Angielski - totally Shock! a inne przedmioty - liczyłam, że będzie gorzej... a zarazem mogłoby być lepiej, ale to i tak SPORY wyczyn jak na moje niemal zerowe przygotowanie do matury. Tak. Kupiłam zestaw do nauki z geografii, a z samego Vademecum może z czterdzieści stronic przeczytałam... z czterystu! testów nie robiłam, chyba że quizy można nazwać 'mini testem wiedzy'. No ale cóż. Po ptakach.
ok. But what now? Ch.. wie. nie mam pomysłu na własne życie, a nawet na jutrzejszy/dzisiejszy dzień. Wymyśliłam sobie jedno - jeśli nie dostanę się na studia... zostanę w Croppie, będę sobie pracować, a o jakieś wyższe wykształcenie będę się starać za rok... może. Ale to tylko plan C. Plan A - studia... Plan B - hehe się wymyśli coś.

wesele? hmm.... Osiem godzin jazdy(w jedną stronę!), sen na łóżku, które wygodne było jak cholera (czułam się jak bym spała na deskach bądź na betonie) a w łazience był Katafalk, który przez 3 pierwsze godziny pobytu w pokoju Domu Weselnego "Bianco" (mała reklama, a co tam) nie dawał spokoju 6 osobom z dwóch pokoi... i to pytanie "O co tu kurwa chodzi... Katafalk w łazience?" a moje pomysły pokonały wszystko - "To jest zamknięte jacuzzi! jak sami dopłacimy to wieko kafelkowe zdejmą",wujek też rozmyślał co to - " to odwrócona wanna, byśmy do niej na główkę ze zlewu nie skakali". Taaa... jak się okazało, to tylko taka 'większa półeczka' (metr na metr, pół metra wysokości). Kocham pomysły ludzi. Ale najlepsze - "Katafalk kurwa w łazience!" - o 1 w nocy.
Impreza - nie upiłam się (no jeden drink przez cały wieczór... ale 3 razy rozcieńczany wódką przez kuzynka), nie wytańczyłam się (bo kuwa same dziadki były chętne do tańca! a jak fajny chłopak to z dziewczyną chodzącą za nim jak cień -.-), jedyne co dobre to jedzenie (pierwsze wesele z którego kradliśmy jedzenie do pokoju - taki wypas na stole!) i kelnerzy (takie ciacha że no kurde żal z sali było wyjść jak się pojawiali! i ten uśmiech bruneta.. rozpłynęłam się).
Wszystko mnie boli! Kręgosłup to już w ogóle! Doceniłam kanapę mojej babci - niby krótka, ale za to jakże miękka! No i moje łózko - najlepsze, cudo, niebo!
Dzisiejszy dzień to jakaś totalna pomyłka - 9 godzin w aucie przy 34 stopniach w cieniu i klima, która zaczęła zalewać podłogę... tata nauczył się prowadzić auto z nogami w powietrzu! taki hardcore z niego!
Po 2 dniach, a raczej jednej nocy zakończonej padnięciem na drewniany materac o 4:30 rano... stwierdzam iż wesela są przezajebiście dołujące. Tyle. Na rok mam dość.. a nawet na dłużej.


Idę chyba na nocny spacer... w deszczu! Nie sądziłam, że zatęsknię za wodą z nieba... ale po trzech dniach na patelni i w garnku(tzn. aucie) brakowało mi tego dudnienia o blaszany parapet i tego świeżego, rześkiego powietrza!



Dobranoc/dzień dobry!



 



Wstaje nowy dzień.



Uśmiech proszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz